20 maj 2010

nigdy nic nie wiadomo

Przeżyłem dzisiaj coś co "ta dzisiejsza młodzież" nazywa totalnym szokiem*: prowadziłem - na zlecenie kolegi i w ramach jego przedmiotu Sztuka Książki - zajęcia dla studentów ASP na temat książki obrazkowej.
Jak Pan Bóg przykazał (bo oni z pierwszego roku) szybciutko po kazałem im slajdy z wyborem "ilustracja przez wieki" począwszy od ilustracji z Orbis Pictus przez rzeczy Newberrego, Crane'a , Caldecotta, Greenway, Beskow, Rackhama , Dulaca, Nielsena aż na Brunhoffowym Babarze skończywszy (total: 10 minut :-) i mam nadzieję, że w trakcie studiów znacznie lepsi bedą im opowiadać o ilustracji!).
No, a dalej to mówiłem , że książka obrazkowa to taki amalgamat i ikonotext i złączenie żywiołów słowa i obrazu. Pokazałem i omówiłem szczegółowo Sendaka i dzikie stwory . I pokazałem też Browne, Wiesnera, Burninghama, Innocentiego i Macaulaya (total: 40 minut)
Przez ostatnie 10 minut , które miałem pokazałem z krótkim komentarzem, że nowoczesne i inowacyjne (i dałem do obejrzenia) nasze rzeczy: Hanulak, Lange, Ignerską i obce: Mc Leana (Wilki...), Tana, van Allsburga, Pacovską

Że przez cały czas ziewali i patrzyli na mnie letargicznie - pół biedy, pewnie nudziłem.

Na końcu jednak odezwali się (i tutaj przeżyłem ten totalny szok*), w ramach komentarza do książek (ewidentnie "naszych"): "Pan wie, że dzieciom się te wszystkie książki kompletnie nie podobają ?"
Odpowiedziałem grzecznie, że mnie też nie i że przyniosłem je, bo sądziłem, że podobają się ich wykładowcom i myślałem, że tak powinienem. Zaśmieli się jakoś szyderczo, aż mi ciarki przeszły (esprit de corps zabronił mi komentowania tego śmiechu).
Dziwne.

* przeciwstawiam się nadużywaniu określenia "totalny szok" - zawsze przekonuje, że totalny szok następuje, kiedy się wraca do domu i znajduje własnego męża pociętego na fragmenty , w lodówce. Np. brak biletów na seans w kinie to nie jest "totalny szok"!



9 maj 2010

Czytam sobie, oglądam sobie.. Dische, Enzensberger, Sowa: Esterhazy. Historia o zającu.

Szukałem tej książki nie tylko ze względu na asocjacje z nazwiskiem. Zobaczone jakoś przypadkiem klimatyczne i bardzo niepokojące ilustracje Michaela Sowy kazały mi koniecznie zdobyć Esterhazego. Cóż jednak – ilustracje lepsze niż tekst. Z rosnącym rozczarowaniem czytałem bowiem wymyślną i pozbawioną mocniejszej pointy opowieść o bardzo małym, ale szlachetnie urodzonym austriackim zającu, który rusza do Niemiec w poszukiwaniu DUŻEJ zajęczycy. Po odnalezieniu miało się odbyć skrzyżowanie i wyhodowanie zajęczego potomstwa odpowiednich rozmiarów.

Tytułowy Esterhazy w Berlinie ląduje, przeżywa przygody mało pasjonujące, zajęczycę oczywiście poznaje, po krótkich perypetiach znajdują mieszkanie w okolicach słynnego Muru. Skojarzenie ze znacznie oczywiście późniejszym od dyskutowanej książki naszym kandydatem do Oskara (czyli Królikiem po berlińsku) jest nieuniknione.

Jakoś mnie ta opowieść nie poruszyła. Może poczucie humoru mi zaszwankowało, a może nie zaapelowała do mnie podstawowa koncepcja scenariuszowa? Może sprawa Muru nie budzi już takich emocji ? Może tłumaczenie chropawe i bez urody?
Chętnie dam się przekonać, że ksiązka jest bardzo fajna!