2 gru 2007

Czytałem sobie... V. E. Wolff: True believer.



Virginia Euwer Wolff: True believer, New York, 2001

To już ostatnia z moich książek “monachijskich”, w Polsce nie wydanych . Wstawiam ją ponieważ w jakiś sposób koresponduje z niżej zasygnalizowanym wątkiem „smrodku dydaktycznego”. Mocno i ciekawie koresponduje .....

True Believer to drugi tom verse novel poświęconej Vernie LaVaughn. (poprzedni – Make the lemonade). Bohaterka żyje w biednej dzielnicy nieokreślonego bliżej dużego amerykańskiego miasta. Dziewczynie przychodzi dojrzewać w społeczności przeżartej przez przemoc, narkotyki i demoralizację. Strzelaniny, napady są codziennością. Bramki do wykrywania metalu w szkole – normą. Ojciec bohaterki został przypadkowo zastrzelony przez gangsterów. Matka, samotnie wychowująca dziewczynę ma tylko jedno marzenie – wyrwać ją z tego piekła. Jedyną drogą do lepszego losu jest dostanie się na studia i ich ukończenie. W tle każdego działania podejmowanego przez matkę i córkę widać więc zarysy studiów, urastających w ich myśleniu do roli bramy do nieba
W Make the lemonade Verna podejmuje pierwszą w życiu pracę – opiekuje się dziećmi 18 letniej Jolly. Jolly jest przeciwieństwem Verny. Nie myśli o przyszłości. Ma dwoje dzieci z nieznanymi ojcami. Verna nie tylko zajmuje się dziećmi Jolly, stara się też na miarę swoich sił pomóc dziewczynie zrobić coś z jej życiem. Sens tytułu – droga życia usłana jest kwaśnymi cytrynami. Najważniejsze więc jest by nauczyć się z nich robić słodką lemoniadę.
W drugiej części bohaterka jest już rok starsza, ma 15 lat. Czas na pierwszą miłość... Niestety, chłopak (Jody), którego dziewczyna obdarza gorącym uczuciem okazuje się być homoseksualistą. Verna przeżywa prawdziwy szok, jej życie obraca się w gruzy.
Tak naprawdę jednak druga część (planowanej) trylogii poświęcona jest temu samemu tematowi co pierwsza – dźwiganiu się z nędzy i demoralizacji.
To co dla polskiego (dorosłego) czytelnika może być najbardziej egzotyczne to fakt, iż ma do czynienia z odpowiednikiem pozytywistycznej powieści tendencyjnej, a Verna LaVaughn jest swojego rodzaju amerykańską Siłaczką.
Wszystkie wątki obu powieści prędzej czy później ogniskują się na naczelnym temacie. Jeżeli czytać dokładnie tekst to można odnieść wrażenie, że miłość do Jodiego widziana jest głównie jako zagrożenie dla uzyskania dobrych ocen, które doprowadzą do collegu. Można mieć wrażenie, że powieść ma ten klasyczny amerykański podział na good guys i bad guys: dobrzy, dzielni, godni naśladowania to ci, których życie uregulowane jest myślą o collegu. Źli – to ci wszyscy, którzy myślą inaczej ....
Trochę to groteskowe, ale tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy uświadomić sobie, że za tendencyjną fabułą, nachalnym dydaktyzmem i uproszczeniami stoi gorączkowa i heroiczna nadzieja na uratowania życia kilku nastoletnich African Americans, którzy inaczej zaczną biegać z bronią po mieście zabijać ludzi, a sobie aplikować każde świństwo, które „daje kopa”.... Wtedy odechciewa się frymuśnych prychań....
Zaznaczyć zresztą trzeba, że autorka nie wspomina wprost o problemach rasowych. Ten wątek nie pojawia się w żaden sposób. Kolor skóry bohaterów nie jest określony. Można jednak sądzić, że wszyscy są Murzynami, a akcja powieści rozgrywa się w czarnym gettcie.
Tytuł jest trudny do przetłumaczenia: Wierzyć naprawdę (?), Prawdziwa wiara (?) W książce pojawia się bowiem także wątek religijny. Koleżanki LaVaughn wpadają w sidła swoistej sekty religijnej, grupy fanatyków organizujących życie grupy młodzieży. LaVaugn jest prawdziwie „wierząca”, bo jej wiara religijna jest tolerancyjna, dająca się pogodzić z nauką. Wydaje się jednak, że prawdziwy sens tytułu odnosi się głównie do silnej wiary dziewczyny w możliwość wydźwignięcia z się z nędzy getta. Być może nawet w powieści można dopatrzyć się ukrytej tezy, że to właśnie ta wiara jest ważniejsza, niż „kościelne gadki”? Autorka wydaje się nie mieć specjalnego przekonania co do możliwości religii we wspieraniu dzieci getta.
Od strony formalnej druga część cyklu jest znacznie bliższa tradycyjnej prozie niż Make lemonade. Narracja jest znacznie bardziej epicka, mniej nasycona emocjami, a i „wersy” dłuższe.

Na marginesie jeszcze jedno spostrzeżenie: polskiego czytelnika może zainteresować i zaskoczyć wątek zajęć szkolnych poprawiających jakość mówionego języka. Ciekawe: to cały czas kraj anglosaski i podobnie jak w GB sposób używania języka, jego jakość sygnalizują niezwykle silnie pochodzenie i miejsce na drabinie społecznej. Dziewczyna chodzi na specjalne zajęcia zorganizowane w szkole w gettcie dla najbardziej ambitnych uczniów. Na tych zajęciach nauczycielka (z uniwersyteckim stopniem naukowym!) uczy ich jak mówić „dobrą” angielszczyzną, oducza slangu i fatalnych nawyków językowych. To też część walki o zdobycie paszportu do nieba ... college!

Następne odcinki cyklu "Czytam sobie" będą już poświęcone Książkom Roku, nagrodom PS IBBY. Opowieści są juz gotowe i napisane, czekam tylko na oficjalne ogłoszenie werdyktu Jury i....

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Nagrody już rozdane... A czytelnicy czekają na komentaże! Tempo, tempo Zającu!!!