29 paź 2007

O książkach obrazkowych, biennale, Wiesnerze i „Smoni” też!

Kiedy ogląda się masowo książki obrazkowe nagradzane w USA, Wielkiej Brytanii czy Niemczech (a za pieniądze niemieckiego podatnika właśnie to robię!) przychodzi coraz częściej do głowy myśl, że zmienia się sens pracy grafika z tego rodzaju edycjami.
W najlepszych wykonaniach (Wiesner! Wiesner!) nie ma mowy o „ilustracjach”, tradycyjnie rozumianych jako odbicie czy nawet poszerzenie tekstu. Nie tylko dlatego, że tego tekstu może zwyczajnie nie być (Wiesner! Wiesner!).
Grafik staje się bowiem coraz bardziej kimś w rodzaju jednoosobowego filmowego scenarzysty, reżysera i kamerzysty. Przywołanie filmu jest tu nieprzypadkowe. Książki obrazkowe ostatnich dwóch dziesięcioleci wzięły bardzo dużo z kadrowanego komiksu i filmu animowanego.
Artysta grafik za pomocą obrazu coraz częściej samodzielnie OPOWIADA niż DOPOWIADA.
Bardzo mnie ciekawi w tym kontekście funkcjonowanie imprez takich jak konkursy ilustracji (przynajmniej tych z książek obrazkowych). To przecież trochę tak, jakby filmy konkurowały ze sobą na podstawie oprawionych w ramki i powieszonych na ścianie pojedynczych kadrów!

Nasi graficy (zresztą bardzo dobrzy!) – mam wrażenie - cały czas jeszcze „ilustrują” (jeżeli w ogóle dostają szansę przygotowywać książkę obrazkową). Nawet wówczas, gdy edycje są całkowicie autorskie... Przykład nagradzanej „Smoni” M. Hanulak jest odpowiedni. Mimo, iż tekst jest krótki, to na nim jednak leży cały ciężar narracji. A że w tym tekście mało treści, to... Miała dziewczyna małą smoczycę i sobie razem mieszkały, a nawet chodziły na spacery. Kropka. Ładna to historia ... niedługa.
Tyle czytasz w tekście, i tyle widzisz na obrazku! Niedużo...

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Nie chciałabym się tu wdawać w rozważania filozoficzne, ale może to kwestia poczucia wolności artystycznej? Z moich obserwacji wynika, że właśnie książki autorskie (wbrew temu, co mówią na ten temat Nikolajeva i Scott)potrafią być prawdziwie polifoniczne i ironiczne -prowadzić czytelnika dwoma lub trzema 'ścieżkami', w kilku kierunkach naraz. Ilustratorowi, który ilustruje czyjś tekst nieraz trudno zdobyć sie na odwagę i zaproponować własną, oryginalną interpretację tekstu. Artyście, który tworzy zarówno tekst jak i obrazy więcej wolno. A czy zechce z tej wolności skorzystać? to już inna historia. W Polsce trudno znaleźć książki 'wielogłosowe', nawet wśród tych przełożonych z innych języków. Z tych 'dostępnych' wymieniłabym opowieści Beatrix Potter czy Janoscha. Bardzo ciekawe pod kątem perspektywy i interpretacji tekstu poprzez ilustracje są moim zdaniem "Jeż" Kotowskiej i "Królowa Śniegu" Andersena z ilustracjami Vladislava Yerko.

zając pisze...

"Jeż" jest pod wzgledem "polifonii" niezwykle ciekawy , zgoda. Tylko tyle, że to nie jest klasyczna książka obrazkowa. To zresztą jest - tak naprawdę - jedna z tych niezwykłych książek dla podwójnego adresata. Tak na marginseis: myślę, że jest w dużej mierze bardziej terapeutyczną baśnią dla zaintersowanych dorosłych, niż dla dzieci, ale pewnie łatwo się nie zgodzić z taka opinią :-)
Wyślę Pani na emajl (ten adres co dawniej?) wejście do ilustracji Wiesnera. Tam nawet trudno o polifonię - nie ma tekstu. Jest NARRACJA za pomoca obrazu.

Anonimowy pisze...

Dzień dobry!
We wspólczesnej polskiej ilustracji brak - moim zdaniem - klimatu sprzyjającego treści "konwergencyjnej"... Autorzy/ilustratorzy na ogół idą tropem estetyki bardzo uproszczonej, syntetycznej, przypominającej rysunki dziecięce. O ile czasem nawet takie książki ogląda się z przyjemnością, to brak w nich treści wizualnych, które zachęciłyby do kolejnego sięgnięcia po nie. Argumentem, z którym się zetknąłem, jest to, że jakoby jest to pożywka dla dziecięcej wyobraźni, która wymyśli sobie własne historie... No tak, ale po co wtedy książka? Bez książki dziecko też sobie coś wymyśli... Tymczasem są takie "zachodnie" książki obrazkowe, które znam z dzieciństwa i do dziś oglądam z przyjemnością (nie tylko z powodów zawodowych) i odkrywam w nich nowe rzeczy. Tego typu książek brak w Polsce ogromnie...

Na przykład wydana w 1978 przez Ecole des Losirs książka Mitsumasy Anno "Ce jour-la"... absolutny cymes - i w ogóle bez tekstu, a ile treści...

Tu można ją znaleźć na przykład

Pozdrawiam serdecznie,

Mikołaj

zając pisze...

Bardzo, bardzo się z Panem zgadzam. Będę chciał kiedys o tej estetyce, którą Pan wspomina napisać tutaj.
Gdzieś czytałem, że ilustrowanie w stylu dziecięcych bazgrołów jest nieporozumieniem - dzieci b. często wstydzą się swoich niezręcznych (same je tak oceniają!)rysunków i szukają czegos doskonalszego.
zajac

zając pisze...

A Mitsumasa Anno to prawdziwa uczta. Tysiące (tak!) szczegółów, drobiazgów, można godzinami ogladać. Oglądałem w IJB w Mnachium "Spain". Niesamowita rzecz. I bez jednego słowa , a opowieści w środku bez liku.

Anonimowy pisze...

Ja najbardziej lubię szczegóły, które zostają w tym samym miejscu ze strony na stronę... Koronkowa robota po prostu...

Anonimowy pisze...

Dobre książki w większości są i dla dzieci i dla dorosłych, tyle tylko, że częściowo na innych poziomach. Wspomniane przeze mnie ilustracje Yerko są nieraz opowieściami samymi w sobie, z setkami szczegółów. Myślę, że potrafią zainspirować i młodych i starych( he, he). Lubię książki, przy których można pomyśleć, inspirujące. Kiedyś czytałam wywiad z Anthonym Brownem -mówił, że średnio nad książką pracuje 2 lata - ten czas i zaangażowanie przekłada się na warstwy. Zatem ( nieco pokrętnie) dobra książki są jak ogry i cebula -mają warstwy.
A u Weisnera jest tekst, mizerny, ale chyba specjalnie...

Na ostatniej ilustracji w Tuesday(tej w pokazie)ciekawa zbieżność: litery stron świata układają sie w 'komentarz'- tylko "W" trzeba 'lepiej' zasłonić)

Anonimowy pisze...

Ostatnio zachwyciły nas (tzn. mnie i moje córki) ilustracje Svena Nordqvista do książek o Mamie Mu wydanych przez wydawnictwo "Zakamarki".

Ileż tam się dzieje "obok" tekstu !!! Fantastyczna jest "pantomima" Pana Wrony, kiedy Mama Mu usiłuje się hustać ! Albo strona, na której Pan Wrona skrada się w lesie...

Lektura tych książek wygląda tak, ze ja czytam, a Julka przerywa mi co chwilę: "Zobacz jaką on ma minę ! Zobacz jak się chowa za gałązką ! Zobacz tu ! Zobacz..."

Anonimowy pisze...

"mamy Mu" jeszcze nie znam, ale za to jestem fanką Pettsona i Findusa (też Nordqvist). Czekam teraz niecierpliwie na książkę świąteczną, którą obiecało wyd. Media Rodzina.

Anonimowy pisze...

Znamy Findusa, ale jakoś Mama Mu spodobała nam się bardziej.